poniedziałek, 27 stycznia 2014

Croagh Patrick - święta góra Irlandii



Święta Góra Irlandczyków w hrabstwie Mayo była bardzo ważnym miejscem na długo przed chrześcijaństwem. Na jej szczycie stał jeden z grobowców zbudowanych około 3000 lat przed naszą erą i w dniu letniego przesilenia setki ludzi wchodziło tam na górę aby odprawiać swoje pogańskie obrzędy związane ze wschodem słońca.  



W piątym wieku naszej ery do Irlandii zawitał niejaki Patryk (obecnie święty Patryk), wszedł na tę górę, po czym spędził na jej szczycie 40 dni i nocy poszcząc, modląc się i wyganiając z Irlandii wszystkie demony i 
węże. Po śmierci Św. Patryka Irlandczycy nazwali górę Croagh Patrick i zaczęli na nią wchodzić w każdą rocznicę śmierci swojego patrona czyli 17 marca.





Jednak marzec w Irlandii to miesiąc, kiedy najczęściej uderzają pioruny (średnio 1,4 miesięcznie). W 1113 roku jeden z takich piorunów uderzył w grupę pielgrzymów wspinających się na szczyt. 30 osób zginęło na zboczu świętej góry.  



Po tym tragicznym wydarzeniu władze kościelne przeniosły termin pielgrzymek na Croagh Patrick na ostatnią niedzielę lipca (najbezpieczniejszy miesiąc jeśli chodzi o pioruny). Ten dzień znany jest jako The Reek. Ponad 20 tysięcy ludzi wchodzi na szczyt, wielu boso. 300 wolontariuszy jest gotowych przyjść z pomocą, a jest ona potrzebna. Złamania, wyziębienie 
organizmu i ewakuacja helikopterem to codzienność na Croagh Patrick. Te ostre osypujące się kamienie są bezlitosne.



Tradycja wymaga, aby wykonać określone czynności w celu zaliczenia pielgrzymki i odpuszczenia grzechów. Ojcze Nasz, Zdrowaśki i Credo w określonych powtórzeniach i okrążeniach wokół kaplicy na szczycie (kaplica z 1903 roku jest niestety zamknięta). Tę część sobie odpuściłem robiąc zdjęcia okolicy.








Na Patryka wchodziłem 1,5 godziny co jest dość dobrym czasem, zejście było nieco szybsze, bo w planie był wyśmienity dinner w The Tavern. Nie zawiodłem się, po 40 dniach postu to było to.



Na wędrówkę na Patryka warto zabrać jakieś kije. Ja miałem swoje kije do nordic walking i przy schodzeniu po osypujących się kamieniach jeden z nich komuś pożyczyłem. To nie jest łatwa góra, zwłaszcza jak się schodzi w dół z tych 764 metrów. Nie wyobrażam sobie jak ci ludzie wchodzą tam boso. Na dole przy parkingu stoją sprzedawcy patyków, warto jeden z nich kupić albo wypożyczyć.



Widoki z góry Croagh Patrick są takie, że nie dziwię się ludziom, którzy tam wchodzą co tydzień.

niedziela, 26 stycznia 2014

W opactwie u benedyktynów

W Irlandii widziałem już tyle ruin średniowiecznych opactw, że nie umiałbym ich policzyć. Kiedy dostałem zaproszenie do zwiedzenia opactwa, w którym mnisi wciąż żyją według średniowiecznych reguł nie zastanawiałem się ani chwili. GPS zaprowadził mnie pod samą bramę opactwa benedyktynów.



Benedyktyni są najstarszym zakonem w Europie. Regułę zakonną ustalił Św. Benedykt w 529 roku. Zasady są proste - módl się i pracuj (Ora et labora). Benedyktyni, których odwiedziłem przyjechali z USA, z Oklahomy. Zamieszkali w zaniedbanym dworku z XIV wieku, który pracowicie zaczęli remontować. Na początku było ich dwóch, teraz jest ich czterech. 





Powitał mnie sam przeor, który właśnie skończył odprawianie mszy według starego zwyczaju - tyłem do wiernych. Powiedział, że zaraz ktoś mnie oprowadzi po opactwie i pobiegł do kuchni szykować obiad. Pojawił się uśmiechnięty brat Alex z Oklahomy i zaczął przede mną odkrywać sekrety monastycznego codziennego życia w XXI wieku.



Jedne rzeczy są niezmienne a inne nowoczesne. Ciekawe połączenie reguł zakonnych ustalonych w VI wieku z migającymi światełkami na routerze wi-fi. Jakoś przecież trzeba odpowiadać na maile c'nie?  



Długie korytarze, zakamarki, regały z książkami i dzwony. Każdy dzwonek ma inny dźwięk, każdy jest używany w konkretnym celu. 5 minut przed jutrznią, 10 minut przed obiadem, kwadrans przed nieszporami. Bracia mają ustalone dyżury do różnych zadań, jednym z nich jest wzywanie innych braci.



Brat Alex oprowadza nas po opactwie opowiadając jego historię oraz codzienne obowiązki. Niektóre pomieszczenia są już odremontowane, w innych trzeba przeskakiwać ruchome deski. Tymczasowa kaplica jest najlepiej ogrzewanym pomieszczeniem, natomiast kościół jest wciąż w opłakanym stanie. Potrzeba tam jeszcze włożyć dużo pracy.



Benedyktyni wprowadzili się do Silverstream Priory w hrabstwie Meath dwa lata temu. Wcześniej mieszkały tu siostry wizytki, które stopniowo przenosiły się na tyły opactwa. Najstarsze cztery zakonnice mieszkają jeszcze w Dublinie. Krzyże na ich groby są już przygotowane, jeszcze bez nazwisk. Leżą na palecie przy strumieniu Silverstream.



Brat Alex pyta czy mam czas, bo może byśmy podskoczyli do wioski na zakupy. Zasadniczo bracia nie opuszczają opactwa ale w dzisiejszych czasach nie da się liczyć na mannę z nieba. Jedziemy. Brat Alex robi zakupy u rzeźnika w Stamullen. Pytam czemu nie płaci za mięso - mówi że przeor zapłaci pod koniec miesiąca. Czyli kupujemy czikeny na krechę.



W międzyczasie chmury przewaliły się po niebie zostawiając błękit w świętym spokoju, więc idziemy na spacer po klasztornych ogrodach. Typowy dla Irlandii styczniowy obrazek - palmy, błękit i świeże kwiaty.



Bardzo polubiłem braci benedyktynów z opactwa Silverstream. Trochę poznałem ich codzienne życie, zjadłem z nimi obiad, posłuchałem modlitw śpiewanych po łacinie, zobaczyłem jak sobie radzą z cieknącym sufitem. 
Jest ich na razie czterech ale będzie więcej, nie mam wątpliwości. 



Na koniec z ojcem przeorem wymieniliśmy się adresami naszych blogów i strzeliliśmy sobie fotkę w bibliotece. Filip - dziękuję za zaproszenie. Arek - do zobaczenia.



Na zdjęciu powyżej - przeor z Silverstream Priory - Dom Mark Daniel Kirby oraz Pendragon. Tu jest link do bloga przeora: vultus.stblogs.org a tu do strony przeoratu: http://cenacleosb.org/

Przeor pozdrawia moich czytelników i czeka na nowe powołania z Polski :)

czwartek, 23 stycznia 2014

niedziela, 12 stycznia 2014

Dorożka na Gap of Dunloe

Gap of Dunloe to przepiękna przełęcz pomiędzy dwoma najwyższymi pasmami górskimi w Irlandii. Droga wije się przez ponad 10 kilometrów wzdłuż strumienia i coraz wyżej położonych pięciu jezior. Najlepiej przejechać tamtędy rowerem lub przejść się pieszo. Dla turystów z USA są dorożki. Jestem z turystami z USA, więc bierzemy dorożkę.



Dorożkę wynajmuje się za pubem - czyli za chatką Kate Kearney. Dorożka wyposażona jest w cztery miejsca siedzące, dwa koła i jednego konia. Jest też woźnica, który kasuje po 25 euro od głowy i palcem pokazuje turystom gdzie pojedziemy. 




Dermot rozdaje nam małe poduszki, na których radzi usiąść. Byłem tu wcześniej wiele razy i wiem, że asfalt jest nowy, więc jestem zaciekawiony przeznaczeniem tych poduszek. Ruszamy w górę przełęczy Gap of Dunloe.  



Dermotowi fajna gadka kończy się po dwóch kilometrach. Potem tylko z rzadka zagaduje do nas w stylu "pięknie tu, c'nie?" Mijamy dorożki z innymi woźnicami. Jeden z nich kogoś mi przypomina ;)



Przy niektórych wzniesieniach Dermot woźnica zsiada ze swojego stopnia i idzie obok dorożki. Przy większych stromiznach prosi też nas o spacerek. Koń przecież jest tylko jeden i nie jest jakiś tam mechaniczny, tylko zwyczajny, na trawę. Ma klapki na oczach i wcale nie wygląda na urzeczonego widokami.


Tymczasem wjeżdżamy dorożką coraz wyżej, wysokie góry rzucają cień na dolinę, do tego dochodzą przesuwające się na niebie chmury, dzięki czemu obraz Gap of Dunloe zmienia sie w każdej sekundzie, a każde zdjęcie jest inne. Coraz wyżej i wyżej, ostre zakręty, wąskie mosteczki, zwalone skały, nowe widoki, och i ach.  



Nasz koń dzielnie ciągnie dorożkę. Zielona pożywna trawa jest poza jego zasięgiem, bo za kamiennym murkiem. Koń szuka pożywienia w kamieniach. Szkoda mi go, nie wiem czy się na to pisałem za te 25 euro.





W najwyższym punkcie przełęczy - Dunloe Upper - zawracamy. Znaczy się my zawracamy, bo koń tu nie dojechał nawet z pustą dorożką. Czeka na nas kilkaset metrów niżej. W drodze powrotnej jest już cały czas z górki. Tuż przy moście, gdzie spełniają się marzenia - The Wishing Bridge - s
potykamy autostopowicza. Nie bierzemy gościa, bo nie mamy miejsca.



Na Wishing Bridge wypowiedziałem już wiele życzeń i żadne się niestety nie spełniło. Ale próbować zawsze warto, jak napisał w "Ptaśku" William Wharton. Nie daję za wygraną i wciąż próbuję.

Po wyprawie dorożką na Gap of Dunloe wszystkich nas bolały tyłki i dlatego nikomu tej atrakcji nie polecam. Dwukółki są najgorszymi dorożkami w Irlandii. Nawet poduszki i nowy asfalt nie pomogły. 

Skoro była mowa o Moście Życzeń, to życzę wszystkim moim Czytelnikom, żeby w Nowym Roku spełniły się te marzenia i życzenia, których najbardziej chcecie. I wspaniałych widoków na przyszłość.








Post Scriptum: przez Gap of Dunloe da się całkiem normalnie przejechać własnym samochodem. Pamiętam, jak szukałem tej informacji, kiedy pierwszy raz się tam wybierałem. Z jakimi emocjami wjeżdżałem pierwszy raz na tę krętą drogę pośród najwyższych w Irlandii gór. Czy spadnę z przełęczy i zadepcze mnie stado owiec? A może się zakopię w torfie albo w bagnie? Wpadnę razem z samochodem do jeziora? Jak ominę dorożkę? Nic z tych rzeczy, najwyżej porysujesz samochód, bo tu są takie zawijasy jakich nie uczyli nawet na kursie tańca. Bardzo dobrym pomysłem jest przejechanie Gap of Dunloe z drugiej strony czyli przez Black Valley. Początek trasy na rozstaju Molls Gap, a koniec przy postoju dorożek za chatką Kate Kearney, gdzie znowu pojawia się cywilzacja. Zachęcam do przejechania tej trasy swoim samochodem.

Przy postoju końskich taksówek stoi znak, że dalej to tylko koniem, rowerem albo pieszo. No postawili taki znak i co? Też mogę postawić znak, że dalej to tylko z Pendragon Tours :)

niedziela, 5 stycznia 2014

Clontarf wciąż się broni

Byłem dziś na wyspie Bull Island w dzielnicy Clontarf (Dublin). Zamiast śniegu mamy tu w zimie w Irlandii coraz wyższy poziom wód w rzekach, a czasem i w morzu (jak wieje od wschodu). Dziś akurat za dużo nie padało ale i tak morze podeszło już z wiatrem do ścieżek i dróg.



Wszędzie służby przeciwpowodziowe w pogotowiu i tysiące worków z piaskiem.



Bramy i drzwi do domów i sklepów pozabezpieczane. Stosy worków czekają w zapasie na paletach i ciężarówkach.



A w niektórych miejscach już pracują pompy usuwając wodę, która jakoś się wcześniej przedostała.



Po drewnianym moście wciąż można przejechać na wyspę Bull, ale fale bardzo chlapią i cały samochód jest potem słony. Tak tam wiało, że jak wróciłem do samochodu to nie miałem dwóch liter w rejestracji. Byle do wiosny. 

O Bull Island pisałem tu: Wyspa Latawców.

sobota, 4 stycznia 2014

Zachód słońca na Loop Head

Droga na kraniec półwyspu Loop Head jest wąska, wije się pośród niewysokich wzgórz, zielonych pastwisk i rzadko rozrzuconych gospodarstw. Nad głowami mamy chmury, trochę pada deszcz. Nie są to wymarzone warunki na zachód słońca w oceanie, ale plan jest bardzo dobry i zamierzam się go trzymać. Wiatr wieje z zachodu, więc jeśli ma się zmienić pogoda to zobaczymy to jako pierwsi. I rzeczywiście, kiedy dojeżdżamy do latarni morskiej - niebo od strony Ameryki zaczyna się przejaśniać.  



W tę niesamowitą skałę oderwaną od klifu walą wściekłe fale. Słońce ciągle zasłaniają chmury.



Stare irlandzkie powiedzenie mówi, że jak nie podoba ci się irlandzka pogoda to usiądź i poczekaj 10 minut. Czekamy więc.



Słońce wreszcie dociera na zachodni koniec Irlandii. Niebo się przejaśnia, wiatr przegania chmury na wschód. Mamy kolejny zachód słońca w oceanie.















Pora jechać do pubu na Guinnessa. Najbliższy pub w Kilbaha na zimę zamykają, kolejny jest za 20 km, w Kilkee. 


Więcej zdjęć z klifów na Loop Head z innej wycieczki z Pendragon Tours jest TUTAJ.

O CZYM JEST TEN BLOG

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...